Logo Crimpage

Wywiad z Billem Brufordem

Billa Bruforda poznałem kilka lat temu podczas festiwalu perkusyjnego w Opolu. Od tamtej pory rozmawiałem z nim kilkakrotnie. We wrześniu tego roku udzielił n wywiadu "Tylko Rockowi" tym chętniej, że niedawny koncert King Crimson w Polsce był dla niego wielkim, niezapomnianym przeżyciem. Niestety, naszą rozmowę przerwał po kilku minutach Robert Fripp, który poprosił Billa o naradę przed spotkaniem muzyków King Crimson z fanami w londyńskim hotelu Inter-Continental. Wkrótce potem Bruford wrócił, ale zostało już tylko kilkanaście minut do rozpoczęcia wielkiej gali z okazji wydania albumu The Night Watch. Tym razem nasza rozmowa była więc znacznie krótsza niż to bywało w przeszłości...

Gdy rozmawiałem z tobą kilka lat temu, powiedziałeś, że nigdy już nie zagrasz z King Crimson. Co sprawiło, że zdecydowałeś się odnowić współpracę z Robertem Frippem?

Zapewne wtedy nie spodziewałem się, że King Crimson się odrodzi. Ale Robert potrafi zaskakiwać nas wszystkich. Muszę dodać, że nie od razu zostałem zaproszony do udziału w nowym wcieleniu zespołu. Prawdopodobnie Robert sądził, że stałem się muzykiem jazzowym. I zapewne tak jak wielu ludzi uważał, iż perkusista jest niewolnikiem gatunku, który sobie wybrał Ale dzisiejsi perkusiści są wszechstronni. Zgoda, ja najbardziej lubię grać akustyczny jazz. Ale nie są mi obce przyjemności pokazania się na tle różnych dźwiękowych krajobrazów.

Co twoim zdaniem przede wszystkim odróżnia obecne wcielenie King Crimson od tego z lat osiemdziesiątych?

Po pierwsze - zespół ma obecnie bardziej rozbudowany, sześcioosobowy skład i dzięki temu brzmi potężniej, mocniej. Po drugie - jest powolniejszy w działaniach. Wiesz, im więcej osób, tym wolniej wszystko się toczy. Po trzecie - jest bardziej zrelaksowany. Po czwarte - jest bardziej dojrzały, tworzą go bowiem ludzie trochę starsi, o większym doświadczeniu. Po piąte - jest bardziej zgrany. Rozumiemy się dziś i współpracujemy ze sobą lepiej niż kiedykolwiek w przeszłości. Co też wynika chyba z większej dojrzałości...

A gdybyś miał porównać dzisiejsze King Crimson z tym z lat siedemdziesiątych...

Nie ulega wątpliwości, że King Crimson z lal dziewięćdziesiątych pod względem brzmienia bardziej przypomina King Crimson z lat siedemdziesiątych niż ten z lat osiemdziesiątych. Takie płyty, jak "Red', "Vroom"i "Thrak" można postawić obok siebie. Różnica polega tylko na tym, że muzyka King Crimson jest dzisiaj o wiele lepiej grana niż wtedy. 0 wiele lepiej! A także jakość dźwięku jest dziś niesamowita. Jeśli posłuchasz albumu "The Night Watch'; a potem puścisz sobie "Thrak" , złożona struktura dźwięku na tej płycie zwali cię z nóg.

Dlaczego zespól nawiązał na swoich ostatnich płytach właśnie do brzmienia z okresu "Red"?

Przypuszczam, że Robert uważał, iż tamten rozdział w działalności zespołu, przerwany w 1974 roku, nie został zamknięty. Nie bez znaczenia był też fakt ,iż dzięki Kurtowi Cobainowi album "Red" znowu zyskał popularność. Kurt Cobain naprawdę lubił "Red" i często o tym mówił. Sprawił, że płyta zaczęła znowu świetnie się sprzedawać. I gdybyś dziś zapytał jakiegokolwiek młodego człowieka w Stanach, co wie o King Crimson, okazałoby się, że przede wszystkim zna "Red' ; a nawet nie słyszał o "In The Court Ot The Crimson King". Dla ludzi młodszych niż my właśnie "Red" jest tym, co ich przyciąga do King Crimson. Uwielbiają tę mocną, ostrą, niemal thrashową muzykę.

Nagraliście w ostatnich latach dwa zupełnie różne albumy koncertowe, B' Boom i Thrakattak. Który jest ci bliższy?

"Thrakattak" to płyta przesycona przyjemnym duchem improwizacji. I wolę ją niż "B'Boom ". Ten album powstał trochę za wcześnie. Jest dokumentem jednego z pierwszych koncertów obecnego wcielenia King Crimson, w Buenos Aires. Moim zdaniem było za wcześnie na rejestrację. W dodatku jakość nagrań nie jest najlepsza. Zdecydowanie wolę "Thrakattak".

Robert Fripp powiedział przy jakiejś sposobności: W King Crimson często zdarzają się chwile anarchii, kiedy wszyscy równocześnie gramy własne, autonomiczne, warte wsłuchania się partie. Na czym polega znaczenie tych chwil muzycznej anarchii?

(śmiech) Tak, czasami nasza muzyka jest dość dzika. Z założenia staje się czymś szokującym. Z założenia staje się czymś otwartym, umożliwiającym nam wszystkim improwizację. l muszę powiedzieć, że bardzo mi to odpowiada. Powiedziałbym nawet że właśnie takie granie dostarcza mi najwięcej satysfakcji. Moim zdaniem muzyka, która powstała na poczekaniu, w wyniku improwizacji, wcale nie musi być gorsza od tej, która była tworzona długie miesiące. Jej istota polega na tym, że pozwala się przemówić wewnętrznemu głosowi. Artysta decyduje się wypowiedzieć w konkretnej chwili, spontanicznie, bez zastanowienia. Ja bardzo wysoko oceniam tę muzykę King Crimson, która powstała w wyniku improwizacji. Wiesz, jesteśmy zespołem, który zastanawia się nad każdym krokiem, który dużo myśli. Niekiedy myśli aż za dużo. Wspaniale więc, że czasami nie myślimy. Na tym polega wartość muzycznej anarchii.

Rozwiązałeś zespół Earthworks, który od kilku lat towarzyszył ci w nagraniach solowych, i swoją nową płytę przygotowałeś z Ralphem Townerem I Eddiem Gomezem. Jak doszło do współpracy z nimi?

Pomysł współpracy z Billem i Eddiem podsunął mi Russell Summers, którego, jeśli dobrze pamiętam, spotkałem podczas podróży gdzieś w hotelowym lobby. Często zdarza się, że ludzie spontanicznie dzielą się z muzykami swoimi oczekiwaniami dotyczącymi ich dalszych działań artystycznych. Ja zwykle słyszę pytanie: "Dlaczego nie zrobisz czegoś z Jonem Andersonem i Chrisem Squire?" Albo: "Dlaczego nie wrócisz do Yes?" Natomiast ten facet zapytał mnie: "Dlaczego nie zrobiłbyś czegoś z Ralphem Townerem i Eddiem Gomezem?" A ja odparłem: "Taaak. To całkiem niezły pomysł". Zastanawiałem się jednak nad tym jakieś dwa-trzy miesiące, zanim naprawdę się na to zdecydowałem. Przemawiał do mnie zwłaszcza pomysł współpracy z Ralphem, bo jest typ outsidera. Ralph jest znany zarówno z nagrań solowych, jak i z zespołem Oregon, który inspirację do swojej twórczości czerpie z bardzo różnych źródeł. Ralpha trudno sklasyfikować. Jego twórczości nie można nazwać ani jazzem, ani rockiem, ani muzyką poważną. Podobnie jest ze mną. Moje kompozycje nie są jazzem, nie są rockiem, nie są muzyką poważna, chociaż można doszukać się w nich elementów wszystkich tych gatunków. Uznałem więc, że łatwo porozumiem się z Ralphem. A i współpraca z Eddiem wydawała mi się dobrym pomysłem, ponieważ zależało mi tym razem na pełnym brzmieniu basu, jakie zapewnia tylko kontrabas. Poza tym chciałem tym razem mieć u swojego boku dwóch solistów. I Ralph spełnia tę rolę - na płycie jest wiele jego partii solowych granych równocześnie na gitarze dwunastostrunowej i klasycznej gitarze sześciostrunowej, co brzmi jak muzyka płynąca wprost od Boga, a także na fortepianie. Również Eddie gra solówki.

The Summer Had Its Ghosts to najcieplejsza twoja płyta...

Zależało mi na stworzeniu kompozycji refleksyjnych, pełnych późnojesiennego powietrza i światła, a zarazem fantazyjnych, trochę niesamowitych, przesyconych aurą dziecięcych wyobrażeń, w których czułoby się obecność baśniowych stworów, duchów, cieni. Miała to być muzyka o zdecydowanie angielskim duchu, wysnuta jakby z "Alicji w krainie czarów" Lewisa Carrolla, wyrosła z tajemnej atmosfery angielskich ogródków. Bardzo ważnym motywem przewijającym się przez całą płytę są lustra. Dla mnie "The Summer Had Its Ghosts" to bowiem refleksja nad tym, jak to się stało, że jestem tym, kim jestem. To także refleksja nad moimi ograniczeniami jako muzyka. Granie akustyczne, granie tak delikatne, to bowiem wyjątkowo trudny sprawdzian.

rozmawiał WIESŁAW WEISS