Menu

Pokaż wiadomości

Ta sekcja pozwala Ci zobaczyć wszystkie wiadomości wysłane przez tego użytkownika. Zwróć uwagę, że możesz widzieć tylko wiadomości wysłane w działach do których masz aktualnie dostęp.

Pokaż wiadomości Menu

Pokaż wątki - Sebastian Winter

#141
Recenzje i opisy płyt VdGG / Godbluff
11 Grudzień 2008, 21:34:16
Czarna ascetyczna okładka na ktorej widać tylko tytuł płyty i nazwę zespołu. Stanowi ona zupełne zaprzeczenie psychodelicznych obrazków Paula Whiteheada pojawiających się na poprzednich albumach grupy...ale jakaś zmiana musiała przecież nastąpić ...bo jakby nie patrzeć Godbluff to pierwsze dzieło zespołu wydane po blisko 4 letniej przerwie. Wiele się przez ten czas działo głównie w obozie Petera Hammilla który do 1975 roku zdołał nagrać az 4 solowe płyty nie zawsze pokrywające się pod względem muzycznym z VDGG.
W koncu jednak panowie postanowili znowu wspólnie tworzyć i po kilku miesiącach wytęzonej pracy na rynku pojawił się album zatytulowany Godbluff.
Jak można się było domyślać te 4 lata zrobily swoje i muzyka zawarta na tym wydawnictwie w dużym stopniu różni się od chociażby Pawn Hearts. Przede wszystkim są to dzwięki o wiele bardziej dynamiczne i ostrzejsze niż wszystko co muzycy dotychczas nam proponowali. Więcej jest w tych kompozycjach chaosu który jednak ma swój wyraźny cel i miejsce. Nie zmienia to oczywiście sytuacji iż Godbluff to obok wspomnianych wyzej serduszek i Still life moja ulubiona płyta Van der graafów.
Album zaczyna się od najbardziej przystępnej pieśni na tym wydawnictwie czyli Undercover man. W tym fragmencie znajdujemy właściwie wszystko za co fani rocka progresywnego tak bardzo zespól pokochali. Mroczne klawisze Bentona okraszone niesamowitym śpiewem Hammilla no i oczywiście porywający saksofon Jacksona. Wyjątkową uwagę zwróciłbym tutaj na sam pczątek tej kompozycji gdy Hammill na granicy szeptu intonuje pierwsze wersy ' Here at the glass, all the usual problems, all the habitual farse...'
Cienie bezgwiezdnej nocy zaczynają na nas opadać już w drugim fragmencie płyty czyli Scorched earth. Jeden z najmroczniejszych momentów w całej historii grupy z parazającym aczkolwiek trochę enigmatycznym tekstem Mistrza. Mamy tutaj przede wszystkim znakomitą partię Jacksona która nadaje calej pieśni charakteru niemalże mistycznego.
Druga część Godbluff zabiera nas w przerażającą podróz w głab najciemniejszych otchłani ludzkiej duszy wyciągając na światło dzienne wszystko to o czym nie chcemy nawet pamiętać.
Najpierw słuchamy Arrow, podyszyta strachem kompozycja ukazuje nam mroki sredniowiecza z charakterystyczną dla Hammilla Lekką szczyptą ironi. Muzycznie to z pewnością najtrudniejszy w odbiorze fragment albumu, pelen jazzowych improwizacji i wszechobecnego nastroju grozy...
Na samym końcu plyty muzycy zaprezentowali nam prawdziwą mini-suitę, 10 minutową kompozycję Sleepwalkers. Gdy tylko ją uslyszałem po raz pierwaszy, to zawsze Lunatycy kojarzyli mi się z opuszczonym cmętarzyskiem na którym strzygi i inne stwory rozpoczynają swój upiorny taniec. Wiem ze to może zabrzmiec trochę infantylnie ale taka jest ta muzyka. Pod względem dzwiękowym mamy to do czynienia z nastrojem dekadeckiego kabaretu gdzieś z końca XIX wieku... No i ten niesamowicie agresywny spiew Hammilla rozpoczynjący się okoła 7 minuty. prawdziwe cudo...
Pozycja obowiązkowa.

#142
Recenzje i opisy płyt PH / Fools Mate
11 Grudzień 2008, 11:46:44
Wydany w 1971 roku debiutancki solowy album Petera Hammilla zaskoczył chyba wszystkich ówczesnych sympatyków Van der Graaf Generator. Z pewnością spodziewali się oni mrocznych dekadenckich dźwięków czyli płyty gdzie każda następna pieśń jest bardziej ponura od poprzedniej. Tymczasem Fools mate okazał się być wydawnictwem złożonym przede wszystkim z luźnych piosenek które tylko gdzieniegdzie przypominały późniejszą twórczość Hammilla. Nad większością kompozycji unosi się bowiem dość mocno zauważalny duch psychodelicznych odjazdów.
Weźmy na przykład otwierający ten album fragment czyli Imperial Zeppelin będący najbardziej zwariowaną pieśnią jaką Hammill kiedykolwiek nagrał. Albo mega- optymistyczny Sunshine mogący się trochę kojarzyć z Seaside rande-vous grupy Queen. Nie wspominając o przepięknej balladzie Vision- poruszającym wyznaniu miłości do ukochanej osoby. Oprócz tego mamy tu jeszcze radosne Happy czyli prawdziwą Hammillowską afirmację życia i przedziwne, troszkę musicalowe Re-Awakening.
Oczywiście na Fools Mate znajdziemy też kilka fragmentów pełnych smutku i desperacji jak chociażby Birds- jeden z największych klasyków artysty czy tez I once wrote poems mroczną opowieść o niezabliźnionych ranach które na zawsze zostawiają ślad w sercu.
Kolejnymi perełkami na płycie są z pewnością przeurocze na wpół akustyczne Child i dramatyczne Summer Song (In the Autumn) ze znakomitym refrenem.
Podsumowując jest to z pewnością płyta jakiej nikt po Hammillu by się nie spodziewał: dominuje prostota, na próżno szukać tu jakiś jazzrockowych, szalonych improwizacji. Ale właśnie to sprawia iż album ten ma tyle uroku i znakomicie poprawia humor w zimny deszczowy dzien.
#143
Wydana w 1990 roku płyta Out of Water, była drugim z kolei ( po Silent Corner...) albumem Hammilla który usłyszałem. Wciąż jeszcze pamiętam ten pochmurny listopadowy dzień w łódzkim Empiku kiedy postanowiłem odsłuchać kilka fragmentów. Pani z muzycznego stoiska uprzejmie włączyła dla mnie płytę, a ja z słuchawkami na uszach po raz pierwszy w życiu usłyszałem A way out- ponad siedmiominutową kompozycje kończącą Out of Water.
I musze powiedzieć iż byłem w prawdziwym szoku- nogi się pode mną uginały a Mistrz śpiewał najpiękniejszą z dołujących pieśni wszechczasów....I wish I said I love you......te słowa na wiele lat stały się moim życiowym mottem. Nie jestem w stanie przypomnieć sobie ileż to razy nuciłem pierwsze takty tego arcydzieła w najprzeróżniejszych sytuacjach. To jedna z takich kompozycji podczas których słuchania, niemal cała przeszłość staje otworem i znów zaczynają ożywać najbardziej bolesne wspomnienia.
Tamtego dnia oczywiście kupiłem Out of Water i zaraz po powrocie do domu przekonałem się iż płyta w całości jest bardzo równa.
Rozpoczyna się ona dynamicznym Evidently Goldfish ze wspaniałą partią gitary . Zaraz potem mamy kolejne wielkie DZIELO czyli Not the man: znowu znakomity tekst i przejmujące choć bardzo eklektyczne dzwięki...But if I am not the man, that you took me to be, Did I Walk in your dreams, I ve no idea Who that person might be....-śpiewa Mistrz a my przypominamy sobie sylwester 31 stycznia 2000 roku i wydaje nam się iż te słowa dotyczą właśnie nas... zawsze kiedy słucham tej kompozycji to wydaje mi się jakbym rozmawiał z samym sobą.
Pod numerem trzecim kryje się oniryczne No moon in the water ale to tylko cisza przed burzą bo już za chwile rozpoczyna się druga obok A way out najważniejsza rzecz na płycie. Our oyster to przepiękna ballada, jedna z najbardziej zaangażowanych pieśni jakie Hammill kiedykolwiek napisał. Przejmujący tekst opowiadający o masakrze na placu Tienanmen, zdaje się być niemym protestem przeciwko okrucieństwu tego świata. I jeszcze te słowa Mistrza śpiewane na niemal samym końcu: theyre playing world music on Tienanmen square, the whistle of bullet in the air....
Druga strona płyty zaczyna się od cudownego Something about Isabel dance ze znakomitą partia skrzypiec. Dalej mamy energiczne Green fingers które zwraca uwagę znakomitym, melodyjnym refrenem, no a potem jeszcze monumentalne On the surface i w ten sposób docieramy do A way out- prawdziwej podróży do samounicestwienia......
Podsumowując Out of Water to znakomita płyta którą Hammill w świetny sposób wszedł w lata 90-te będące przecież dla niego czasem wyjątkowo urodzajnym( vide Fireships czy też X-my heart albo This). Dla każdego fana PH rzecz obowiązkowa a poza tym nie wyobrażam sobie mojej dzisiejszej egzystencji bez A way out....
#144
Takich albumów powinno słuchać się w absolutnej ciemności, najlepiej z kieliszkiem czegoś mocniejszego trzymanym w dłoni...Za oknem aksamitna noc a my zdajemy się przeżywać na nowo te wszystkie dni które tkwią w nas niczym sztylet wbity w serce. Dni, kiedy mrok wypełniał każdy zakamarek pokoju, i tylko wiatr huczący gdzieś tam w oddali przypominał nam o rzeczywistości co powracała niczym zimne światło dnia. szeptając: Stąd nie ma ucieczki...
Przepraszam was za te moje osobiste dywagacje ale ta muzyka właśnie tak na mnie działa. Z każdym dźwiękiem zdaję się hipnotyzować i porywać na sam kraniec ludzkiej wytrzymałości. Ta płyta wciąga i nie pozwala o sobie zapomnieć choćbyśmy bardzo tego chcieli.
Wydany w 1973 roku album Chameleon In The Shadow Of The Night był dla Hammilla wydawnictwem przełomowym jeśli chodzi o jego solową karierę. Po raz pierwszy artysta mógł się w pełni wypowiedzieć i ukazać swoje drugie oblicze dotychczas dyskretnie skrywane pod płaszczem progresywnej twórczości grupy VDGG. Ta płyta bowiem jest aż do bólu intymna i osobista. Mistrz śpiewa o wszystkich demonach które na przestrzeni wielu lat zdawały się go prześladować. I robi to w taki sposób że nie można obok tego albumu przejść obojętnie.
Całość zaczyna się od akustycznej pieśni German Overalls będącej dla Hammilla gorzkim rozliczeniem z życiem w trasie. Muzycznie jest tutaj tyle emocji ze można by nimi wypełnić kilka albumów naraz. Szczególną uwagę zwraca przepiękne solo na organach pod koniec kompozycji.
Pod numerem drugim kryje się kolejna ballada czyli Slender threads ale jeśli po tych 2 fragmentach będziemy pewni iż to płyta całkowicie akustyczna już wkrótce możemy się zdziwić. Bo oto rozpoczyna się Rock and Role- najostrzejsza część tego wydawnictwa. Pełna znakomitych prawie jazzowych improwizacji z bardzo agresywnym śpiewem Hammilla.
' I promise you I wont leave a clue, no tell tale remark no print of my shoe...'- to pierwsze słowa następnej kompozycji na płycie czyli In the End...będącej czymś na kształt listu samobójczego zaśpiewanego przez Mistrza w taki sposób że az ciarki po plecach przechodzą. Atmosfera smutku i desperacji zdaje się tu mieć swoją prawdziwą kulminację. I jeszcze te zimne dźwięki fortepianu przechodzące w całkowita cisze pod sam koniec.
Druga strona płyty zaczyna się od troszeczkę folkowego Whats it worth aby zaraz później uderzyć w słuchacza jednym z największych Hammillowskich klasyków czyli Easy to slip away. To kolejna smutna pieśń w przejmujący sposób opowiadająca o samotności. Warto tu zwrócić uwagę na znakomitą partie melotronu który nadał tej pieśni prawdziwie majestatycznego nastroju.
Następnie mamy bardzo intymne Dropping the torch czarujące nas pięknymi dźwiękami gitary akustycznej no a potem..........
In the black room to ponad 10 minutowa kompozycja zdająca się być kwintesencją Hammillowskiego mroku. Pełna szalonych improwizacji i zmian tempa pędzi nieubłaganie ku poruszającemu zakończeniu. Nie można oczywiście zapomnieć o tym iż jest to rzecz najbliższa dokonaniom VDGG głównie ze względu na saksofon Jacksona.
Podsumowując Chameleon In The Shadow Of The Night to kolejny znakomity album Hammilla będący świetnym wprowadzeniem do jego największego dzieła czyli płyty Silent Corner...
Tak czy inaczej pozycja obowiązkowa dla wszystkich co szukają w muzyce przede wszystkim piękna i smutku. Znajdziecie tu tego pod dostatkiem
#145
Tłumaczenia PH / a way out
06 Grudzień 2008, 13:11:11
czy ktoś w ogóle przetłumaczył A way out....ja chociaz ukończylem Filologię angielską troszkę obawiam sie to zrobić- pewnie dlatego iż ta pieśń to mój absolutnie ukochany  kawałek Hamilla i uwazam iż kazda próba tłumaczenia i tak nie odda geniuszu tego tekstu....poza tym dużo prawie nieprzetłumaczalnych idiomow tam jest
#146
Recenzje i opisy płyt VdGG / Serduszka
06 Grudzień 2008, 12:38:03
'Still waiting for my saviour, storms tear me limb from limb;
my fingers feel like seaweed...I'm so far out I'm too far in.
I am a lonely man, my solitude is true,
my eyes have borne stark witness
and now my nights are numbered, too.'



Są takie chwile w życiu człowieka których nigdy sie nie zapomni. Niczym wyblakłe promienie wieczornego słońca oświetlają one mroczne zakamarki naszej duszy wydobywając na zewnątrz wszystko to o czym boimy się nawet pomyśleć. I nie zdajemy sobie sprawy z tego że zastaną one z nami na zawsze, tkwiąc niczym cierń na dnie serca....
Wciąż czekając na ten dzień aż wszystko przeminie i będziemy mogli wreszcie zapomnieć, wpadamy powoli w otchłań wiecznej nocy skąd nie ma ucieczki...jedynie pustka i karmazynowa czerwień spadających gwiazd...
W takich momentach pomóc może tylko muzyka.....ona potrafi ukoić przejmującą samotność i nadać jej jakikolwiek sens. To czasami nasza jedyna towarzyszka i gdy całe życie zdaję się rozpadać, gdy wydaje nam się że jesteśmy sami na odciętej od świata wyspie w niej znajdujemy pocieszenie .nawet gdy niebo nad nami płacze


'I've seen the smiles on dead hands,
the stars shine, but they're not for me'

Nigdy nie zapomnę tej nocy gdy po raz pierwszy usłyszałem Plague of a lighthouse keepers&
To był sobotni późny wieczór wiele lat temu a ja jak co tydzień zasłuchiwałem się w audycji Tomka Beksińskiego. W pewnym momencie Tomek zapowiedział ze teraz będzie coś bardzo specjalnego .z głośników popłynęły pierwsze dźwięki suity a ja poczułem się jakby mi ktoś wbił sztylet prosto w serce. Już wtedy wiedziałem że to jedna z najważniejszych pieśni mojego życia.
Tamtej nocy, po raz pierwszy od wielu miesięcy zdałem sobie sprawę że nie tylko ja boję się zasnąć i obudzić następnego dnia .otworzyć drzwi mieszkania i wyjść na ulicę .spojrzeć na zdjęcie tej której już nigdy nie będzie poza kadrem Tamta noc była moim wybawieniem w dźwiękach tej pieśni odkryłem siebie na nowo i odnalazłem znowu chęć do życia.


'I prophesy disaster and then I count the cost...
I shine but, shining, dying, I know that I am almost lost.
On the table lies blank paper and my tower is built on stone;
I only have blunt scissors, I only have the bluntest home.
I've been the witness and the seal of death
lingers in the molten wax that is my head.'


Pamiętam że następnego dnia obleciałem wszystkie sklepy muzyczne w moim mieście, niestety TEJ płyty nigdzie nie znalazłem .Wiele sobotnich nocy spędziłem przy odbiorniku mając nadzieję że Tomek puści kiedyś inne fragmenty tego albumu. Nie doczekałem się tego nigdy kilka lat później Beksa odszedł w aksamitną ciemność a ja zostałem ze suita o latarnikach nagraną na jakieś kasecie&.
To właśnie wtedy rozpoczęła się moja wielka miłość do muzyki Petera Hammilla która zresztą trwa do dzisiaj. Od tego czasu starałem się zdobyć calą jego dyskografię i wiele tytułów udało mi się kupić tylko Pawn Hearts nie mogłem nigdzie znaleźć( a nie miałem wówczas Internetu by zamówić sobie ten album z amazona)
Wreszcie jesienią 2000 roku moje poszukiwania zostały nagrodzone. Znalazłem ten album w jednym z Media-marktów w Lodzi, od razu przykuł moją uwagę dziwną i lekko psychodeliczną okładką.
Pamiętam jazdę pociągiem z Lodzi, z kupioną płytą w torbie i wielkimi nadziejami w sercu: co też będzie mi dane usłyszeć Gdy nastawiłem pierwszy kawałek enigmatycznie zatytułowany Lemmings i usłyszałem dźwięki wyjącego wiatru na początku kompozycji wiedziałem już ze to będzie WIELKI album no a później było tylko jeszcze lepiej. Warto zwrócić tu uwagę na moment gdy Peter Hammill zaczyna śpiewać   Yes I know its out of control .  a muzyka zdaję się osiągać swój punkt kulminacyjny totalny odlot
O drugim utworze z pierwszej strony nie zamierzam nic opowiadać .tego nie da się opisać słowami .Powiem tylko że po raz pierwszy w życiu popłakałem się przy muzyce... Angels live inside me, yes I can feel them smile.  Śpiewał Hammill a ja nie wiedziałem co ze sobą zrobić.


'Oceans drifting sideways, I am pulled into the spell,
I feel you around me, I know you well.
Stars slice horizons where the lines stand much too stark;
I feel I am drowning - hands stretch in the dark.

Camps of panoply and majesty, what is Freedom of Choice?
Where do I stand in the pageantry, whose is my voice?
It doesn't feel so very bad now, I think the end is the start,
begin to feel very glad now:
All things are a part
All things are apart
All things are a part.'


Od tych chwil minęło juz wiele lat a ta muzyka wciąż zajmuje ważne miejsce w moim sercu.. I wydaję mi się ze na przestrzeni tego czasu coś we mnie zmieniła .sprawiła ze otchłań mroku nie jest już jedynym celem mojej egzystencji bo przecież:

'What choice is there left but to live'

ARCYDZIEŁO!!!!

PS: wszystkie cytaty użyte w recenzji autorstwa oczywiście Petera Hammilla ( fragmenty Plagi latarników i Lemmings)

#147
Jeden z najbardziej wstrząsających i poruszających albumów jakie zostały kiedykolwiek nagrane. Peter Hammill stworzył dzieło które moim zdaniem przewyższa wszystkie klasyczne płyty Van der Graaf Generator.
Pamiętam jak przed laty usłyszałem tę płytę po raz pierwszy... w środku nocy, radio włączone, a na uszach słuchawki...i te dżwięki...i ta przeszywająca muzyka ktora zostala ze mną już na zawsze. I wydaje mi się że coś we mnie nieodwracalnie zmieniła...wiem ze to głupio i trywialnie zabrzmi ale nic nie bylo potem takie same...nawet promienie wiosennego slońca odczuwałem inaczej...i tylko te dzwięki wciąż drązą dziurę w moim sercu...
chyba nigdy wcześniej ani póżniej nie słyszalem muzyki w takim stopniu przepelnionej mrokiem i rozpaczą...muzyki która wrażliwe serca pogrąża w otchlaniach wiecznej nocy skąd nie będzie już powrotu.
Tych dżwieków najlepiej się słucha w pustym pokoju oświetlonym jedynie lekkim światłem swiec....wytedy wystarczy tylko zamknąć oczy i już nas nie ma....na 49 minut zostaniemy przeniesieni do krainy niczym z opowiadań Edgara Allana Poe... byc może niektórzy zostaną tam na zawsze...
Ktoś kiedyś napisał że wstyd nie mieć tej płyty, wstyd nie nosić jej przy sobie. Podpisuję się pod tym obiema rękami...
Arcydzieło

#148
Niewielu wykonawcom udaje się sztuka by nagrać pod rząd 2 znakomite i genialne płyty. Takie coś zdarza się tylko największym artystom a i to nie zawsze( vide grupa Yes po wybitnej Close to the edge wydała Oceany topograficzne ktore już lekko tamtemu arcydziełu ustępowały).
Dlatego mogę sobie wyobrazić co przeżywał Peter Hammill podczas tworzenia płyty In camera zwlaszcza że kilka miesięcy wcześniej na rynku ukazał się album Silent Corner...będący przeciez prawdziwym dzielem sztuki. Artyście pozostało więc już tylko napisac kolejne arcydzielo...I choć trudno w to uwierzyć, udalo mu się.
Twórczość Hammilla( czy to solowa czy tez z VDGG) zawsze koncentrowała się na jak najdogłębniejszym zbadaniu i przeanalizowaniu uczuć i emocji towarzyszących nam w życiu codziennym takich jak miłośc, strach, cierpienie,smutek oraz ból po odejściu bliskiej osoby. Dlatego sluchając jego muzyki i wczytując się w teksty trudno jest mi zachować obiektywizm. Bo przecież często ma się wrażenie ze dana pieśn opowiada właśnie o mnie...I wlaśnie to sprawia że Jego tworczość ma tak wielkie znaczenie dla wielu osób.
Album rozpoczyna się bardzo delikatnie od lirycznej ballady Ferret and the Featherbird która zupelnie nie zapowiada mroków
spowijających tę płytę...
Dopiero następna kompozycja zwiastuje nastanie nocy. ( No more) the submariner to gorzkie rozliczenie się Hammilla z własnym dzieciństwem i wiekiem męskim. Muzycznie robi sie naprawde dekadencko a ciemny nastrój potegują jeszcze zlowieszcze dzwięki syntezatorów.
Dalej mamy najmocniejszy fragment albumu, kojarzący się nawet z hard-rockiem Tapeworm. Warto tu zwrócić uwagę na środek utworu gdy artysta śpiewa znakomitą partie wokalną zupelnie a capella.
Again czyli następna pieśn to już jeden z największych klasykow Hammilla...Nie jestem w stanie sobie przypomnieć ileż to razy nuciłem sobie: I see your picture, but there's no part of you outside the frame....Te dzwięki naprawde potrafią pomóc w cięzkich chwilach.
Druga strona albumu zaczyna się od Faint-Heart and the Sermon który jest jakby kontynuacją The lie z poprzedniej płyty. Pod względem tekstowym znowu mamy wiec krytykę kościoła jako instytucji bedącej jedyną drogą do zbawienia. Hammill nie wierzy w żadne zbawienie a jedyne czego jest pewien to tego że żyje i że nie chce swojej egzystencji złożyć w ofierze na ołtarzu wiary...jeśli chodzi o muzykę towarzyszącą tym wynurzeniom to jest to najbardziej monumentalna kompozycja na In camera ze znakomitą partią klawiszy.
Dalej mamy mroczne The Comet, the Course, the Tail z genialnym tekstem o utraconym sensie życia no a potem....
Czas na grande finale czyli 17 minutową suitę Gog Magog...I szczerze powiedziawszy nie potrafię nic napisac o tej muzyce. Po prostu brak mi słow. Takie rzeczy się przeżywa. Powiem tylko że dzwięki organów towarzyszące tej kompozycji sprawiają iz przed oczami mam widok nawiedzonej katedry co pogrążona jest w mroku nocy...
Wielka płyta
#149
Recenzje i opisy płyt PH / PH7
05 Grudzień 2008, 22:12:35
Po wydaniu w 1978 roku płyty Future now Peter Hammill na dobre wkroczył na ścieżkę poszukiwań i eksperymentów z brzmieniem, które powoli stawało się coraz bardziej odległe od tego co artysta proponował nam we wczesnych latach 70-tych. Już ten album był świadectwem zmian, które w niedługim czasie miały całkowicie przekształcić charakter muzyki byłego lidera VDGG( vide takie eksperymentalne kompozycje jak choćby A Motor-bike in Africa).
Na PH7 Mistrz poszedł nieco dalej, znów prezentując kolekcję oszałamiających dźwięków. Tym razem jednak jest to płyta o wiele bardziej mroczna i agresywna. Pełna złości ,chaosu i krzyku choć nie pozbawiona też odrobiny refleksji i zadumy nad otaczającym nas światem.
Zaczyna się dość nietypowo, bo od prawdziwej klasycznej Hammillowskiej ballady czyli My favourite. W tej kompozycji prym wiodą linia melodyczna wygrywana przez gitarę akustyczną a w tle słychać miłe dla uszu smyczki...
Sielanka jednak nie trwa długo bo kończy się już wraz z następnym numerem zatytułowanym Careering- to niesamowicie mroczne i przepełnione jakimś nieuzasadnionym strachem nagranie stoi w prawdziwej opozycji do poprzedniego....i tak jest już niemal do samego końca tego albumu.....
Porton down- kolejny fragment PH7 to niesamowita dawka krzyku i wstrzymywanej przez lata frustracji wspomorzona przez brudne dźwięki gitar i agresywny głos Hammilla...Nastrojem trochę przypomina mi nawet niektóre kompozycje z najcięższej płyty Petera czyli Nadirs big chance. No i jeszcze ten nieustający dotyk mroku wydobywający się z każdej nuty tego nagrania.
Pod numerem czwartym kryje się kolejna ballada- Mirror Images( znana też z wykonania VDGG)- jednakże jeśli ktoś spodziewał by się słodkich taktów niczym z My favourite ten srodze się zawiedzie. Mirror Images to kolejna dawka mroku i zwątpienia podlana przepięknymi dźwiękami syntezatorów....No i do tego ten znakomity tekst:

If I'm the mirror and you're the image
then what's the secret between the two,
these 'me's and 'you's, how many can there be.....

Handicap and Equality czyli następna kompozycja- to już rzecz oparta przede wszystkim na brzmieniu gitary akustycznej gdzie jak zwykle w takich sytuacjach głos Hammilla jest oczywiście najważniejszym instrumentem. Podobnie jak w nagraniu szóstym Not for Keith- pełnej żalu i smutku elegii na cześć przyjaciela. Zawsze gdy słucham tych 2 fragmentów, przed oczami stoi mi bydgoski koncert Mistrza...nikt tak nie potrafi oddać tylu emocji, za pomocą kilku zaledwie wersów...i jeszcze ta kamienna cisza pomiędzy poszczególnymi zwrotkami...
Dalej mamy Old school tie- niezwykle dynamiczny numer z prawie hipnotycznie wykrzyczanym refrenem a zaraz potem następną perełkę czyli Time for change. To chyba jedna z najbardziej znanych piosenek Hammilla( a skomponowana przez jego przyjaciela Chrisa Judge Smitha), do dziś wykonywana przez niego na niektórych koncertach. Nie można zapomnieć tutaj o przepięknej linii melodycznej i do tego jeszcze te słowa wypowiedziane niemal na samym końcu-

Oh, time for a change,
out of reach, out of range.
Go and tell Doctor Strange
that it's time for a change.


Trzy ostatnie fragmenty albumu PH7 zawsze stanowiły dla mnie jedną całość. Najpierw słuchamy mrocznego i przepełnionego gniewem Imperial Walls a zaraz potem czeka nas prawdziwa muzyczna uczta czyli 2 połączone ze sobą nagrania Mr. X (Gets Tense) i Faculty X które razem trwają ponad 10 minut. Muzycznie Hammill kontynuuje tutaj nastrój z Imperial Walls- pełen nagłych zmian tempa i nieomal hipnotycznie wyśpiewywanego tekstu...A do tego jeszcze te orientalne klawisze w środkowej części tej mini-suity....
Podsumowując pH7 to kolejny znakomity album Mistrza, choć trzeba podkreślić iż nie jest to muzyka dla każdego. Jeśli ktoś lubi tylko klasyczne płyty Hammilla ( bądź VDGG) może się tutaj trochę rozczarować. Wystarczy dać jednak tej muzyce odrobinę czasu i nie będziemy się mogli od niej uwolnić. Wszak znam ludzi dla których PH7 to ulubiony album tego wykonawcy.

#150
Kiedy po raz pierwszy usłyszeliście muzykę Mistrza? Jeśli o mnie chodzi to z Hammillem zetknąlem się u Tomka Beksinskiego gdzieś w 1999...To właśnie Tomkowi zawdzięc zam me uwielbienie dla tego artysty..Pamiętam jak dziś, środek nocy, słuchawki na uszach i fragmenty płyty This....choć wtedy leżałem na łozku to nogi się podemną ugieły...i tak zostało do dziś
#151
Organizacja forum / Powitania
05 Grudzień 2008, 12:00:22
Witam wszystkich  na forum poświęconemu mojemu mistrzowi Peterowi Hammilowi....szxczegolnie serdecznie witam skeletona( via ceizuraz) bo my przecież znamy się z forum progrock.org.pl...skeletonie to ja Edgar tylko pod innym nickiem ;)...Liczę na ciekawe dyskusję