Dzień pierwszy. „Mała Warszawa”, Warszawa 2.03.2019, godz. 20.00.
Jak zwykle musiałem być pod "Małą Warszawą" przed czasem; nie lubię być na ostatni moment. I tu moje wielkie zdziwienie - o 18 już kilku „PHanów” czekało; a klub zamknięty; trochę pogawędziłem z fanami z Rosji, Argentyny i Włoch (oczywiście po angielsku). Wieczór był zimny więc pani z obsługi klubu przyniosła nam ciepłą herbatę, ale nie chciała nas do środka wpuścić. W końcu o 19 wpuszczono nas do środka. Jeszcze coś się trzeba napić w barze i na salę koncertową. W międzyczasie spotkanie z Łukaszem i Polsetem, trochę rozmów...
Gdy usiadłem na krześle po prawej stronie sceny to już wiedziałem, że koncert będzie wyjątkowy; był ogólny nastrój podniecenia i oczekiwania co się wydarzy.
Punktualnie o 20 na scenę przy burzy oklasków wszedł - a właściwie pląsał - Peter Hammill i od razu - bez zbędnych słów - usiadł przy fortepianie grając "Siren Song". Byłem nieco zawiedziony - liczyłem na otwarcie w postaci "My Room", ale co zrobić?; potem "Curtains" i kolejne lekki niedosyt - to nie są "moje piosenki". Pomyślałem, że gorzej być nie może; i na szczęście nie było - "Time Heals", a następnie przepiękne "Shell" i "Time to Burn". Gdy Hammill przesiadł się do gitary w końcu zobaczyłem Mistrza w całości, bo podczas setu fortepianowego widok trochę mi zasłaniało krzesło, na którym teraz Mistrz się usadowił i jeszcze stroił nieco gitarę. Zaczął jakby może nieśmiało - od "Comfortable?", ale potem były przepiękne pieśni - "Shingle Song" oraz "Driven", przy której poczułem niesamowite wzruszenie (zresztą "Driven" melancholijnie mnie nastraja za każdym razem). Co potem? Dramatyczna "Like Veronica" i opus magnum tego koncertu "La Rossa"; widać Hammill już "oswoił" ten utwór, mimo iż nadal zdarza mu się pomylić tu i ówdzie w tym 10-minutowym kawałku. I to koniec setu na gitarze (szkoda, że tego krzesła nie odsunęli by nie zasłaniał widoku; mogłem jedynie obserwować cień Hammilla na ścianie sali jak gra na fortepianie, czasem gdy się wyginał lub schylał to również widziałem Go). Szybko do fortepianu i... "The Lie" - arcydzieło wykonane genialnie; potem mała wpadka - "A Better Time" nie powinien wtedy wykonywać - głos Hammilla niestety nie dał rady. Ale co tam - walenie w fortepian i żywiołowe "The Mercy"..., po którym dołujące i ciężkie "Descent" z ostatniej studyjnej płyty "From the Trees". Na deser "ciche" wykonanie "Stranger Still" - a ostatnie słowa - "a stranger, a worldly man", które zwykle na koncercie głośno wykrzykuje tym razem prawie wyszeptał...
Koniec koncertu. Szybka ucieczka Hammilla ze sceny, chociaż nikt nie miał wątpliwości, że to nie koniec. Po burzy oklasków musiał się pojawić. I wszedł. Zagrał delikatną "Ophelię"; znowu zawód, powinno być coś bardziej mocniejszego, odjazdowego... Ale Hammill gra co chce i nie podlizuje się widowni. Teraz już naprawdę koniec... Sam koncert (łącznie z brawami) trwał godzinę i czterdzieści cztery minuty. Ktoś powie krótko, ale…
Ale potem niespodzianka - Hammill będzie jeszcze podpisywał okładki, dawał autografy itp. Długa kolejka, oczekiwanie i jest! Nikomu nie odmawia, pierwsi w kolejce robią selfie z Hammillem (mnie też się udało), potem dostawiają krzesło i zdjęcia są robione na siedząco, na spokojnie; Peter podpisuje okładki płyt, bilety (co kto tam miał – pewna dziewczyna miała gitarę do podpisu!), można było zamienić kilka słów, uścisnąć dłoń Mistrza. Wrażenie niesamowite; dla mnie jak sen jakiś nierealny...
W trakcie koncertu obok mnie siedział chłopak (piszę chłopak bo miał może z 25-30 lat), który po każdej rozpoczętej piosence uruchamiał smartfon i wpisywał tytuł piosenki granej w tym momencie przez Hammilla; a że był chyba mało doświadczonym słuchaczem Petera to większość tytułów rozpoczynał od znaku zapytania i wpisania początku tekstu, który Hammill w tym momencie śpiewał; chciałem mu pomóc i podać tytuł, ale że mnie trochę tym zachowaniem wnerwił to odpuściłem...
Dzień drugi. „Klub Studio”, Kraków 3.03.2019, godz. 20.00.
Klub studio już znany mi z koncertu VDGG w 2007. Znowu nie wpuszczają, dopiero po oburzeniu kilku fanów udało się wejść już o 18.30. Jeszcze piwo itp. z Łukaszem i Polsetem, przyjemne pogawędki, włącznie z pytaniem: czy dziś będzie lepszy repertuar? Czy będzie coś na miarę "La Rossy"? I było (a nawet lepiej niż było).
Znowu pląsy zamiast normalnego wejścia na scenę... I zaczął - "Easy to Slip Away" (znowu nie moja piosenka...), ale potem... dwie "love Songs" rozłożyły mnie... - "Don't Tell Me" i "Just Good Friends"; wydaje się, że to bardzo oklepane i ograne pieśni (mam pewnie z kilkadziesiąt ich wersji na bootlegach), bo często je Hammill gra, ale usłyszeć na żywo... to ciarki na plecach murowane. Następna to nowość z "From the Trees" czyli posępne "Anargorisis" płynnie - bez żadnej przerwy - przechodzące w "Unrehearsed" i tu już jest prawdziwa jazda nastrojami... Przejście na krzesło - które znowu nieco mi zasłaniało set fortepianowy (trudno przeżyję - Hammilla słyszę - a to najważniejsze) - "tradycyjne" strojenie gitary i co? Ano "Kometa" - jedna z najlepszych piosenek Hammilla - o wolnej woli, o bezsensie życia... ech... "Tak długo byłem sam"... - przepiękna (nie ma innego określenia) piosenka z "Nadira" przechodzi w vandergraafowaty "The Habit of the Broken Heart"; Hammill znowu stroi gitarę przy okazji wydobywając dziwne dźwięki, które bardzo się wszystkim podobały; no ale "On Tuesdays, she used to do yoga", "My Unintended" i "Primo on the Parapet" przeleciały szybko... Drugi set fortepianowy rozpoczyna się od… "The Mercy"? Przecież wczoraj to grał, co jest? Każdy tak wtedy myślał, ale to bębnienie (prawie dokładne jak w "The Mercy") w fortepian przeobraziło się w - jak zwykle dramatyczne i hałaśliwe - "That Wasn't What I Said". Następnie jedno dotknięcie klawisza fortepianu, jeden dźwięk i każdy już wie... "A Way Out"; nie wiem co napisać, po prostu słuchałem z ogromnym wzruszeniem, prawie ze łzami w oczach... Co też może być następne po tej cudownej pieśni - jednej z najlepszych w dorobku Hammilla? Mistrz zapowiedział, że zagra teraz coś co rzadko wykonuje i przeprasza za błędy... Co to będzie? K... "Louse" - krzyknąłem po cichu; niemożliwe stało się możliwe; mimo nieco chaotycznego wykonania, mimo słyszalnych błędów wykonawczych tu i ówdzie; mimo braku "I…" na koniec; genialne; po wybrzmieniu ostatniej nuty owacja na stojąco!; ale Hammill mówi, że to nie ostatnia piosenka, że jeszcze coś nam zagra... "Traintime" - idealny kawałek na koniec - po koncercie można na pociąg już iść... Ale kto by bo go tam słuchał... Oklaski i bis. Musi być. Jest "Last Frame" - mocno i ostro, ale bez szału. Więcej nie będzie grania... I nie było, szkoda, że to już koniec...
Po kilkunastu minutach jednak wychodzi znowu do podpisywania płyt i pozowania do fotografii; sympatyczny, starszy - miałem wrażenie, że nieco nieśmiały - Pan (Mistrz) - Peter Hammill.
Jakoś dziwnie było później siedzieć przy piwie tuż obok - 5-7 metrów od muzycznego Arcymistrza i obserwować jak podpisuje płyty innym fanom, jak wymienia uściski, jak patrzy...
Głos Hammilla czysty (poza "A Better Time") i bardzo wyraźny - mimo, że w niektórych piosenkach musiał już śpiewać na niższych rejestrach; granie jak zwykle dobre, chociaż i tu zdarzały się niewielkie pomyłki; ale kogo to obchodzi? Zagrał z pasją, energią i zaangażowaniem... zagrał dla nas...
---
Mam i autografy, mam zdjęcia, mam selfie z Hammillem...
Mam nagrania audio koncertu…
Mam wszystkie te piękne, wzruszające chwile zachowane z pamięci, w sercu, w duszy...
Ale i tak jakoś potem pusto i ciężko...
Powrót do rzeczywistości, do tego, skąd zawsze mnie Hammill zabierał…
Czy to już naprawdę koniec?...