Autor Wątek: "Live at the Paradiso 14:04:07" - 2CD  (Przeczytany 17575 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline ceizurac

  • (цеиэурац)
  • NadKoneser
  • Ekspert-wyjadacz
  • ****
  • Wiadomości: 15512
  • Płeć: Mężczyzna
  • booty
    • Zobacz profil
"Live at the Paradiso 14:04:07" - 2CD
« dnia: 04 Października 2009, 20:57:01 »
Po przebytym zawale serca w 2003 roku Hammill będąc na krawędzi życia i śmierci, być może uświadomił sobie, że koniec jego kariery może być bliski. Postanowił zatem reaktywować VDGG w najsłynniejszym składzie (mimo, że wcześniej zarzekał się iż to byłoby posunięcie cyniczne - tylko dla kasy); zespół nagrał niezbyt interesującą płytę "Present" (właściwie to tylko drugi dysk z improwizacjami może się bronić); potem była jeszcze trasa po Europie - łącznie w 2005 roku 18 koncertów. I nastąpiła cisza.

Nagle w 2007 roku VDGG odrodził się ponownie - tym razem jako trio (Hammill-Banton-Evans); "power trio" - tak się trochę ironicznie nazwali. Odejście Davida Jacksona okrywa mgła tajemnicy. Czy chodziło o pieniądze? Czy może Jackson swoją wirtuozerską grą i zachowaniem na koncertach (vide "Live In Rockpalast" w Leverkusen z 5.11.2005 czy z "Sheperd Bush Empire" z Londynu 8.07.2005) przyćmiewał samego Hammilla? Peter w jednym z wywiadów tajemniczo stwierdził, że "Jackson wciąż chciał grać starą muzykę".

1 kwietnia rozpoczęła się kolejna trasa po Europie - obejmująca tym razem 17 koncertów. Panowie zagrali również w Polsce - w Bydgoszczy (21.04) i Krakowie (22.04). Grano na niej głównie utwory starsze (tylko 2 pochodziły z "Present" oraz 2 z mającej się ukazać w marcu 2008 płyty "Trisector"). 14 kwietnia wystąpili w słynnym klubie Paradiso w Amsterdamie. Koncert został nagrany - również przez telewizję i był możliwy do zobaczenia przez jakiś czas na internecie. Teraz wydano go oficjalnie - jako 2CD i DVD.

Zaczyna się porywająco: improwizacja perkusji i organów, dopiero po chwili wchodzi charakterystyczny riff gitary i mamy prawie 14-minutową, punkową (tak! - Hammill niekiedy śpiewa jak rasowy punkowiec) wersję Lemingów; kto by przypuszczał, że można to zagrać bez Jacksona i jego charakterystycznego saksofonowego riffu. Banton znakomicie zastąpił go na klawiszach, a Hammill wraz z ze swoją antygrą na gitarze wypluwa z siebie słowa niczym Johnny Rotten. W środku mamy improwizację, w której granica geniuszu zostaje naprawdę przekraczana, mamy "brudne", przesterowane dźwięki organów i dopiero Hammill początkowym riffem gitary sprowadza nas na ziemię... W porównaniu z wersją z "Pawn Hearts" sprzed 38 lat "Lemingi" współczesne maja o wiele więcej swobody, nawet zamierzonego chaosu.

Kolejny utwór z gitarą, która robi wyłącznie hałas to "A Place To Survive". Trochę nijaka piosenka, a i wykonanie zbyt mechaniczne, chociaż to unisono basu i organów rewelacyjne, dopiero końcówka może zachwycić - solo na organach, dziwne gitarowe pasaże Hammilla. W całkowicie nowym "Lifetime" wreszcie chwila oddechu, spokojna ballada, ledwie pojedyncze dźwięki gitary, delikatny podkład organów i gra na talerzach Evansa.
"Pamiętam to tak doskonale, leżeliśmy na łóżku pełnym róż..."
Pod koniec aż się prosi jakaś solówka Hammilla na gitarze... Cóż... może kiedyś?

Po raz pierwszy zespół odchodzi od swego repertuaru i gra jedną ze sztandarowych pieśni Hammilla - "In the Black Room" - ponad 11-minutowe szaleństwo - tylko tym słowem można oddać atmosferę tego utworu. Szalona gra, szalone rytmy, zmiany tempa, unisono wszystkich instrumentów - solowe partie organów po raz kolejny genialne, histeria i charkot w śpiewie Hammilla... wszystko szalone. Utwór wydaje się nie mieć końca - ale to tylko złudzenie, po ostatnich dźwiękach fortepianu mamy od razu przejście (założę się, że nikt tego od razu nie zauważy) do "Every Bloody Emperor", jedynego utworu z "Present" zagranego podczas koncertu w Amsterdamie, brak Jacksona nadrabia znowu Banton świetną solówką imitującą klarnet. Hammill spokojnym śpiewem oskarża polityków o wojny, nieszczęścia. I powrót do gitary, ale w jakim stylu! Toż to prawie grunge, nie pozbawiony jednak pewnej dawki przyjemnych melodii, "All That Before" (na bootlegach zwany również "Spex"), riff naprawdę mocny, istny czad - Evans bombardujący perkusję, Banton grający skomplikowane partie (bas!). Tylko tekst jest lżejszy - właściwie autoironiczny - o starszym panu (Hammill?), który co rusz zapomina, co gdzie zostawił (kłania się pan Hilary).

Nadpływają niepokojące dźwięki organów - "Gog".
"Niektórzy zwą mnie SZATANEM, inni mają mnie za BOGA jeszcze inni mówią o mnie NEMO... jestem nienarodzony".
Dla mnie to najważniejszy moment tego koncertu, może tej trasy... - tym bardziej, że widziałem wykonanie na żywo w Krakowie. Niech się deathmetalowcy/blakmetalowcy schowają: opis piekła wyśpiewany przez Hammilla na długo zapada w pamięci. Na długo zapada chaotyczność utworu - z dziwnym - właściwie nie rytmem - a arytmem perkusji. Hammill na tle niemożliwych do opisania partii organów i perkusji wyrzuca z siebie dwie zwrotki - potem zaczyna się prawdziwe szaleństwo, gitara, perkusja, organy i bas (grany nogami przez Bantona) stawiają przed nami barierę awangardowego dźwięku, który dla zwykłego słuchacza może być prawdziwym szokiem. Dla mnie szokiem jest, że 60-latkowie mogą tak grać! Owacje po tym utworze nie pozostawiają wątpliwości, że to najbardziej oczekiwany utwór koncertu.

Ale oddechu nie ma - Hammill zawodzi - "wello, wello" - za sprawą ponad 15-minutowego "Meurglys III". Najpierw organy, potem trochę piskliwy riff gitary, dołącza Evans, robi się naprawdę rockowo. Śpiew Hammilla jakby od niechcenia - raz delikatny, raz znowu szorstki... Mamy jak zwykle środkową partię chaosu (głównie gitarowego), która w pewnym momencie rozpoczyna znany z oryginalnej wersji motyw reggae grany przez sekcję rytmiczną. Zakończenie czyli kilkuminutowa "solówka" Hammilla na gitarze robi wielkie wrażenie; gościu nie jest wirtuozem (ba, nie jest właściwie tradycyjnym gitarzystą), ale to co gra czasami wywołuje dreszcze. Potem coraz ciszej i ciszej - słychać już tylko grę Bantona nogami na klawiszach basowych - cudo. I jeszcze monumentalny finał.

Czy mogli jeszcze czymś zaskoczyć? Owszem. A czy zaskoczenie było pozytywne nie wiem. Panowie postawili sobie zadanie prawie niemożliwe do wykonania - czyli "Sleepwalkers" bez saksofonu. "Lunatycy" wykonane są dobrze, bo niby Banton godnie zastępuje Jacksona (i jego saksofon), słychać Evansa grającego skomplikowane partie perkusji (te stukania!), a i wokalnie Hammill wznosi się na wyżyny, jednak wydaje mi się, że za pewne rzeczy nie powinno się brać, ponieważ znowu pamiętając oryginał (niestety nie może się obejść bez takich porównań) - pusto brzmi ten utwór, czegoś mu brak. Lepiej zagrany jest kolejny "przebój" - "Man-Erg", nastrojowy fortepian, organy i śpiew Hammilla wprowadzają nas w iście anielski nastrój, "zniszczony" jednak środkową częścią z brzmiącymi "brzydko" organami, ogólnym chaosem dźwiękowym.

Po gromkich brawach jest bis i tu znowu mała niespodzianka na minus - "Scortched Earth", kolejny utwór, w którym brak saksofonu jest aż nadto widoczny. O ile wcześniej Hammill na gitarze na spółkę z Bantonem wypełniają tę lukę znakomicie, to w "Spalonej ziemi" się to do końca nie udało. Dziwne jest również to, że tym razem zagrany został bez swego "brata-poprzednika" czyli "Undercover Man", o ile pamiętam zawsze grane były razem.

Muzyka VDGG to nadal trudna muzyka; dla przeciętnego słuchacza może się wydawać niestrawna. Mimo, że zostało tylko trzech muzyków chcą grać ze sobą, wychodzi im to znakomicie - sam Banton gra za kilku (właściwe partie organów, partie Jacksona, nogami partie basu). Chociaż tak się czasem zastanawiam czy nie lepiej byłoby zatrudnić dodatkowego muzyka, może ktoś z byłych członków VDGG lub K-Group, mile widziani byliby na pewno Nick Potter lub John Ellis. Pewien znajomy fan VDGG powiedział mi, że może panowie powinni zaprosić do współpracy Candy Dulfer. Na pewno dodałaby uroku 60-latkom...

PS.
Wcześniej recenzja ta (nieznacznie w innej wersji) ukazała się na http://www.progrock.org.pl/
There’s the thing, hold it close.
You had your fling. You laid your ghosts.

Time to leave, close the door.
You can’t believe you wanted more,
more or less, al for the best
in the end it’s al behind you.

There’s the thing, for all you know
it’s time to let go.