Śmierć czyha za rogiem; na każdego czyha... Na mnie też tam gdzieś czyha...
Na początku napiszę, że od pewnego czasu mam pewną obsesję na punkcie tej płyty. Początkowe – tuż po zakupieniu cd – przesłuchania jej nie były przyjemnymi momentami; było jakoś dziwnie i ciężko. Jednym słowem nie powaliła mnie. Teraz, po kilku latach od premiery zacząłem naprawdę odkrywać tę muzykę i teksty. Piszę muzykę i teksty, bo wg mnie stanowią one całość. W pewnym sensie mamy tu do czynienia z concept albumem. Straszenie ciężko jest mi opisać tę muzykę. Teksty również „dotarły” do mnie po wielu „odczytaniach”. Spróbuję się podjąć tego wyzwania i napisać cośkolwiek o TYM POETYCKIM ARCYDZIELE. Nie waham się pisać, że to arcydzieło; wg mnie teksty na tej płycie prawie zdominowały muzykę (za jednym wyjątkiem), tak jak to było w przypadku „Over”. Kiedyś jakąś recenzję „Singularity” napisałem, ale to było na świeżo i za wcześnie... Zatem podejście drugie.
W życiu Hammilla nastąpił pewien przełomowy moment; w 2003 roku podczas spaceru dostał zawału serca i będąc naprawdę o krok od spotkania ze śmiercią. Efektem tego wydarzenia było nagranie płyty „Singularity” (oraz – ale to już inna historia – powrót reaktywowanego VDGG). Płyta może szokować już samą projektem okładki - „rentgen” twarzy Hammilla (już ducha?) - twarzy tak bardzo doświadczonej życiem); płyta szokuje (albo raczej olśniewa) tekstami; szokuje również, ale już w nieco mniejszym stopniu (to nie lata 70-te, gdy można było eksperymentować sobie do woli) muzyką. Muzyką, którą nagrał sam; muzyką, poprzez którą chciał dotknąć śmierci. Natomiast teksty – to nie tylko temat nieuchronności ludzkiego życia, to również szersze spojrzenie na to owe „dotknięcie” śmierci – poczucie jej oddechu. W tekstach nie obeszło się również bez flirtu z fizyką teoretyczną (tak!). Sam tytuł płyty „Singularity” można tłumaczyć m.in. jako „osobliwość”, a jest to obszar, w którym przyspieszenie grawitacyjne lub gęstość materii są nieskończone; osobliwość wg fizyków powinna istnieć na początku Wszechświata bądź we wnętrzu czarnej dziury. „Event Horizon„ - „Horyzont zdarzeń” (w teorii względności sfera otaczająca czarną dziurę lub tunel czasoprzestrzenny, oddzielająca obserwatora zdarzenia od zdarzeń, o których nie może on nigdy otrzymać żadnych informacji. Innymi słowy, jest to granica w czasoprzestrzeni, po przekroczeniu której prędkość ucieczki dla dowolnego obiektu i fali przekracza prędkość światła. I żaden obiekt, nawet światło emitowane z wnętrza horyzontu, nie jest w stanie opuścić tego obszaru. Wszystko, co przenika przez horyzont zdarzeń od strony obserwatora, znika). Z kolei „White Dot” (Biała kropka) można interpretować jako sam początek Wszechświata, kiedy to cała materia była zagęszczona do nieprawdopodobnej postaci; chociaż tekst tego utworu przestawia raczej samo spotkanie ze śmiercią – czy też konkretniej niemożność z sytuacji ekstremalnej na żaden ruch, na żaden unik. Człowiek w trakcie zawału serca nie może nic; może tylko liczyć na kogoś z zewnątrz.
W tekstach piosenek z tej płyty śmierć pojawia się równie często - jest matka Hammilla chora na Alzheimera (Meanwhile My Mother); jest śmierć stroiciela fortepianu Hammilla (Friday Afternoon). Są kapitalne porównania – śmierć – czarna dziura...
Płytę rozpoczyna nieco przebojowy „Our Eyes Give it Shape” z tym cudownym refrenem:
I'm so glad I'm still here to see this,
the break of day at the end of the long dark night
w którym Hammill daje wyraz niesamowitej radości z prostego powodu - że żyje. Kompozycja okraszona jest nieco nieudolnie zagraną partią perkusyjną – jednak ma to znamiona pewnej autentyczności. Chciałoby się rzec, że Hammill już na początku nam mówi – to mój album i wara wam od tego jak jest zagrany. Jest mój jako całość.
W drugim z kolei – już bardziej zbliżającym nas do „oddechu” śmierci - jest „Event Horizon”. Rozpoczyna się on nieco spokojniej - delikatne gitary akustyczne wprowadzają nas w jedno z ważniejszych stwierdzeń tego albumu:
Thinking that maybe it's time to cross the line.
Może czas już przejść na druga stronę i pożegnać się ze światem? Ten utwór to również majstersztyk ekwilibrystyki wokalnej Hammilla; a zgrzytająca gitara i partia niby-skrzypiec tylko ją cudownie uzupełniają.
„Famous Last Words” rozpoczyna cudowne zdanie – pod którym mogę się podpisać wielokrotnie w ciągu mojego życia:
If I close my eyes I can pretend
the best is still before me, the worst is at an end.
Tekst ten wspaniale współgra w fortepianowymi motywami i gitarowymi smaczkami w tle. W refrenie znowu wchodzi ta (jakby to powiedzieli zawodowi perkusiści) perkusja niepasująca do całości.
„Naked to the Flame” oraz „Vainglorious Boy” wydają się być przestrogą przed karierą muzyczną; mam wrażenie, że Hammill w tych dwóch piosenkach dokonuje pewnej analizy swojej kariery – może nie do końca takiej jakiej oczekiwał. Artystycznie na pewno spełnionej, ale niekoniecznie o sukcesie finansowym (chociaż jego akurat nie można o takie podejście podejrzewać).
„Naked to the Flame” to cudowny akustyczny kawałek, może bez jakichś wzlotów, ale nowością (chyba wcześniej u Hammilla tego nie było) jest solo za pomocą gwizdania! Świetne wykonanie.
„Vainglorious Boy” jest przepełniony muzycznym „brudem”, zgrzytami, z hałaśliwą (właściwie brutalną) perkusją; z pewnością niehammillowy, ale przez to fascynujący; wydaje się być wycięty prosto z „Nadira” .
W „Meanwhile My Mother” mamy staromodne brzmienia klawiszy (gdybym miał znaleźć porównanie narzuca się od razu płyta „And Close As This”) i piękny tekst skierowany do chorej na Alzheimera matki Hammilla.
W „Of wire, Of Wood” wokalista kompletnie nas zaskakuje (oczywiście na wielki plus). Bowiem z początku wydaje się, że będzie to utwór na miarę i kształt klasycznego już „The Lie” (te uderzanie w fortepian), ale po chwili ten krótki utwór przekształca się w awangardową miniaturkę. Spokojnie mógłby się znaleźć na którejś z płyt muzyki współczesnej i nikogo by to nie zdziwiło.
Chwilę później następuje „Friday Afternoon” - dla mnie to taki relaksujący kawałek wzięty żywcem z zadymionego klubu jazzowo-bluesowego; tylko tekst jest ponury – dotyczy śmierci współpracownika Hammilla, który stroił mu fortepian.
A na deser...
Oh, nothing comes to mind.
So nothing comes to mind.
Does nothing come to mind
when you're finally mindful of nothing?
„White Dot” - „Biała kropka”. Dla mnie to najważniejszy utwór Hammilla od wczesnych lat 70-tych. Dość powiedzieć, że w moim osobistym rankingu hammillowskich arcydzieł piosenka ta zajmuje 5 miejsce, tuż za „Gog/Magog”, „A Louse Is Not A Home”, „(In the) Black Room” i „A Way Out”. Jak opisać spotkanie ze śmiercią? Jak zobrazować niemożność ucieczki przed nią? Jak spisać jej wstrętny oddech na plecach? Moim zdaniem poprzez utwór totalny; poprzez utwór niepokojący, mroczny, mocny, z wokalem Hammilla jakby ciętym żyletką, z niesamowitym nastrojem tworzonym przez nagromadzenie gitar, klawiszy, elektroniki. Wszystkiego, co w muzyce awangardowej/współczesnej najlepsze i najbardziej niesamowite. „White Dot” przebija ciało na wylot. Po przesłuchaniu tej piosenki można się bać, można wzruszyć rękoma; ale chwała Hammillowi, że stworzył takie arcydzieło – muzyczne i poetyckie.
Nie chciałbym takiego spotkania ze śmiercią, która gdzieś tam na mnie już czyha... A może chciałbym?