Pora na pierwsze wrażenia po jednokrotnym przesłuchaniu nowego albumu Petera Hammilla.
Za każdym razem gdy dochodzą mnie wieści o nowej płycie Hammilla, zadaję sobie pytanie, czy Peter jest jeszcze w stanie mnie czymś zaskoczyć? Nie, bym oczekiwał od niego jakichkolwiek wolt stylistycznych, albo „zaskoczeń” samych w sobie. To pytanie sprowadza się raczej do tego, czy kolejny zestaw piosenek/utworów/kompozycji wzbogaci jego artystyczny wizerunek, czy też raczej dostarczy nam świeżej porcji tego co już znamy i za co cenimy go od lat. Pytanie o tyle zasadne, że po kilku popowych albumach z drugiej połowy lat osiemdziesiątych (z grubsza biorąc), gdy niewiele wskazywało, że Hammill wróci do świetności chociażby „The Future Now”, artysta potrafił nadal zaskakiwać płytami ambitnymi („Fireships”), odważnymi („The Noise”) czy po prostu artystycznie udanymi („This”).
Tym razem sam Hammill podniósł poprzeczkę wysoko. Jego ostatnie dwie płyty studyjne - „Singularity” i „Thin Air” - okazały się być pozycjami niezwykle spójnymi, dojrzałymi, muzycznie satysfakcjonujacymi. „Eksperymentalny” „Grounded In Numbers” przygotowany wspólnie z Van der Graaf Generator rozszerzył kompozytorską paletę. Jak komentuje to sam autor, część kompozycji, które trafiły na „Consquences”, powstało z zamiarem włączenia ich w repertuar VdGG, ale to raczej mylny trop. „Consequences” jest bliżej „InCoherence”, niż jakiejkolwiek płycie Graffów. Myślę, że ważnym tropem, który w marcowym dzienniku podrzuca sam autor, jest fakt, że tym razem główną metodą pracy nad nowym krążkiem (a co za tym idzie zawartymi na nim piosenkami) było obudowywanie tkanką instrumentalną partii głównego wokalu (który w większości przypadków był nagrywany jako podstawowy w pierwszym podejściu). I to wyraźnie słychać. To co porządkuje nowe piosenki, to przede wszystkim linie melodyczne partii wokalnych. To one są najważniejsze, a akompaniament i pomysły aranżacyjne mają im służyć. Trzeba od razu dodać, że melodie nowych utworów są... mało chwytliwe, raczej toporne, trudne. Hammill raczej zawęża w nich ambitus (choć często rozszerza harmonię poprzez wielogłosowe nakładki), co sprawia, że brzmią wręcz ascetycznie. Niewiele tu również rozbudowanych partii instrumentalnych. Właściwie jedynie „Scissors” wieńczy gitarowa coda, a jej pojawienie się wynika logicznie z tekstu utworu. Jednego z najbardziej przejmujących, dotyczącego ulicznej prostytucji. To ilustracja „konsekwencji”, do których prowadzi obrana przez bohaterkę droga. Większość nowych piosenek to utwory o wielu muzycznych wątkach, ale trzeba przyznać, że pojawianie się w nich nowych motywów nie jest w żaden sposób przygotowywane. Tak jest chociażby w otwierającym album „Eat My Words, Bite My Tongue”, przez co nowe piosenki sprawiają wrażenie raczej statycznych. Zdecydowanie mamy tu do czynienia z liryką (a nie epiką), to raczej impresyjne ilustracje stanów, a nie opisy (eposy) zdarzeń.
Tym razem Hammill ograniczył się do niewielkiej palety barw i instrumentów. Dominuje głos i gitary elektryczne (ale w bardzo przestrzennych „konfiguracjach”), z rzadka wzbogacane o fortepian, klawisze czy też tamburyn lub instrumenty perkusyjne. Ten monochromatyczny zestaw wynika z narzuconego sobie ograniczenia do nagrywania jedynie na ośmiu ścieżkach. Myślę, że to również sprzyjało skupieniu i wytworzeniu kontemplacyjnego nastroju.
Tekstowo całość dotyczy konsekwencji naszych działań: niewyparzonego języka (wspomniane „Eat My Words, Bite My Tongue”), nieumiejętności jasnego wyrażania naszych myśli i pragnień („That Wasn't What I Said”), przypadkowych internetowych znajomości („New Pen-pal”, czyżby tekstowy odprysk „Smoke”?), powierzchownych znajomości, które przybierają niespodziewany obrót („Close To Me”) czy też obranej przez nas drogi (prostytutka w „Scissors”, choć równie dobrze bohaterką może być kobieta skazana na żebranie by wyżywić siebie i swoje dzieci). Największym dla mnie zaskoczeniem są jednak utwory, w których Peter nie boi się mówić o swojej starości i zbliżającej się śmierci („All The Tiredness” i „A Run Of Luck”). Starość i śmierć są dla niego nieuchronną konsekwencją życia samego w sobie. Temat śmierci i przemijania pojawiał się już u Hammilla wcześniej (śmierć przyjaciela w „Not For Keith”, przemijanie w „Time To Burn” czy też „pozawałowy” album „Singularity”), lecz dopiero na „Consequences” przybrał tak przejmującą formę. Jest tu pogodzenie się z nieuchronnością naszego losu: „When time runs out we know we can't ask for more. This much is sure, that life's still great though the wick's burned out”. To słowa, które prawie wieńczą ten album.
„Consequences” nie mają w sobie tego polotu i powabu, które kryje w sobie „Thin Air”. Są surowe i „odpychające”. „Conseuences” trwają 50 minut. Ale są to jedne z najważniejszych pięćdziesięciu minut tego roku.