Mnie też się podoba. Nie słyszałem całej (tylko fragmenty z trójki), ale jest ok. Nie powaliło mnie, ale pozytywne wrażenia. Płyty nie kupię, ale posłucham całość . Fajnie, że jeszcze mu się chce i trzyma naprawdę wysoki poziom.
Fanem Bowiego nie jestem, nie znam jego całej obszernej dyskografii. jednak lubię jego wczesne płyty, szczególnie Ziggiego i Diamond Dogs. Natomiast pewnie ku waszemu zdziwieniu za Heros jakoś specjalnie nie przepadam.
anglicy piszą o Next day że to najlepszy comeback wszechczasów i nic dziwnego bo to bardzo dobra płyta- taki Bowie w pigułce- właściwie każda stylistyka w jakiej nagrywał jest tutaj obecna. Od czasów Hunky dory i Space oditty przez Low i Heroes do eksperymentów rytmicznych lat 90-tych. W kilku nagraniach nawet śpiewa podobnie jak na Ziggym
A nawet w finale "You Feel So Lonely You Could Die" bezpośrednie nawiązanie do "Five Years" (ten rytm perkusji...).
Słuchałem tego albumu trzy razy w ciągu ostatnich trzech dni. Najpierw z kopii promo, a dziś z płyty CD w wersji z dodatkowymi trzema utworami. Rozumiem histerię (szczególnie brytyjskich mediów, gdzie Bowie od 1972 roku jest Bogiem) spowodowaną przerwaniem dziesięcioletniego milczenia i wydaniem "z nienacka" nowego studyjnego albumu, ale nie traćmy umiaru i oceniajmy jego zawartość ze względu na poziom kompozycji, a nie tego, że po prostu są.
Pokrótce: album jest po prostu dobry, a chwilami (niestety nieczęstymi) genialny (chociażby zamykający wersję podstawową, scottwalkerowski "Heat". Jako całość zdecydowanie lepszy od słabego "Reality" albo trochę ponadprzeciętnego "...hours...". Równy, erudycyjny, ciekawy, ale nie jest to arcydzieło na miarę albumów "David Bowie", "The Man Who Sold The World", "Hunky Dory", "The Rise And Fall Of Ziggy Stardust And The Spiders From Mars", "Alladin Sane", "Diamond Dogs", "Station To Station", "Low", "Heroes", "Lodger", "Scary Monsters (And Super Creeps)" czy "1. Outside". A co za tym idzie nie jest to ani najlepszy album Bowiego, ani najlepszy come back wszechczasów.
Płyta mi się podoba (by rozwiać wasze wątpliwości), ale jednocześnie zgłaszam veto przeciw rodzącej się histerii dotyczącej "The Next Day".
Napisałem, że jest to album erudycyjny, bo mam wrażenie, że tym razem David Jones przybrał kolejną maskę. Maskę Davida Bowiego. Stąd na płycie tak wiele (zresztą znakomitych) odniesień do przeszłości. Już singlowy "Where Are We Now?" odwołuje się muzycznie do "...hours...", ze swoim konfesyjnym tonem w refrenie sprawia wręcz wrażenie autoplagiatu "Thursday Child" - nie rozumiem dlaczego recenzenci porównywali ten utwór do berlińskiej trylogii. Chyba tylko dlatego, że w Bowie w tekście przywołuje Berlin, jego ulice, miejsca i kluby. "Heat", w którym spiewa z manierą Scotta Walkera to nawiązanie do "Lodger", gdy był zafascynowany pierwszą stroną albumu "Night Flights" The Walker Brothers. Sebastian Winter ma rację, w każdej z piosenek można odnaleźć jakieś odległe odniesienie, a to do "Ziggiego Stardusta" a to do "1984" z "Diamond Dogs", itp. Niewątpliwie jest to jeden z ciekawszych albumów wydanym w tym roku, ale na pewno nie kolejne arcydzieło w dyskografii Davida. Polecam wersję czternastoutworową. Dodatkowe trzy trwają łącznie 10 minut i są słabsze niż pozostałe 14, "Plan" jest utworem instrumentalnym).
ps. I jeśli początek roku zaczął się raczej tragicznie (pożegnanie Nica Pottera, Kevina Ayersa i Alvina Lee) to jak na razie obfituje w ciekawe i udane płyty: całkiem niezły nowy album Yo La Tengo "Fade", trochę nudny, ale wciąż godny uwagi "Amok" Atoms For Peace, znakomity (poza jednym utworem) "M B V" My Bloody Valentine, arcyciekawy "Push The Sky Away" Nick Cave And The Bad Seeds i nowy Bowie (a to dopiero dwa miesiące).