Krótka to płyta. Ledwie 37 minut 32 sekundy (w wersji remasterowanej mamy nieco ponad 58 minut). I szłoby w tym miejscu troszkę pogdybać, co by było gdyby Hammill zdecydował się na umieszczenie na niej dwóch utworów, nagranych podczas tej samej sesji, a mianowicie "Pilgrims" i "La Rosse". Byłoby ciekawiej, ale chyba te dwa utwory nie bardzo pasują do całości "Godbluff".
4 utwory = 37 minut i 32 sekundy. 1 utwór = 9 minut i 23 sekundy. Wspaniała średnia.
Początek nas koi: flet, uderzenia w talerze i cichutki śpiew Hammilla; potem "Undercover Man" się rozwija, mamy solo na saksofonie; w każdym razie spokojna to ballada.
Ale "Spalona ziemia" atakuje nas mocnymi organami i ostrym saksofonem; w tle różne dziwne efekty; śpiew Hammilla również jest raz po raz zniekształcany tak by pasował do tej mrocznej opowieści o wojnie.
Ale i tak (przynajmniej dla mnie) najlepszy jest "Arrow". Bo basowym wstępie, mamy chwilę jakby ukojenia, po której nic się nie wydaje takie jak powinno być. Atak dźwiękiem: saksofonem, organami, pianinem elektrycznym, wszystkim po prostu. Ale tu króluje już tylko MISTRZ Hammill - jego głos w tym utworze zabija i niszczy nawet najbardziej wrażliwą duszę; nikt tak nie potrafi jak on wrzeszczeć, ryczeć i przenikać w ciało. Nikt. To chyba najlepszy jego wokalnie kawałek. A gdy pod koniec śpiewa: "How strange my body feels, impaled upon the arrow" - słuchacz po prostu czuje jak tytułowa strzała przebija na wylot jego ciało. Po prostu niesamowite. Szczególnie widać to na koncercie z Charleroi 12.11.1975, gdy kamera pokazuje zbliżenie szyi Hammilla - widzimy (podczas śpiewania słowa "arrow") wystającą mu gigantyczną żyłę (!).
Ostatni utwór (w wersji podstawowej) "Sleepwalkers" to dla mnie taki taniec śmierci. Mamy lunatyków, mamy wspaniałą melodię, graną głównie na klarnecie i mamy ten genialny fragment (tak gdzieś w 3-4 minucie) bossa-novy (lub cha-chy lub walczyka itp.), do którego Hammill zawsze sobie pląsa... (w Krakowie 22.04.2007 też sobie popląsywał).
Bonusy mamy 2: "Forsaken Gardens" i "Louse Is Not a Home" (z solowej płyty PH "Silent Corner and the Empty Stage") nagrane w Rimini 09.08.1975. Niestety jakość nagrania jest średnia i niczym szczególnym one nie zaskakują.
Reasumując - po 4-letniej przerwie Van Der Graaf Generator nagrał genialną płytę.
A trzeba pamiętać, że 6 miesięcy później wydał kolejną genialną płytę "Still Life", a 6 miesięcy po "Still Life" kolejną wspaniałą płytę "World Record".
3 płyty w 12 miesięcy. Nikt wtedy i teraz nie był do tego zdolny. Mogę jeszcze dodać (tak dla przypomnienia), że w tym samym roku (co "Godbluff") Hammill wydał solową płytę "Nadir's Big Chance" (nagraną w tym samym składzie). Inwencja twórcza Hammilla nie miała wtedy granic. W 1977 wydaje znów 2 płyty: solową "Over" i zespołową "Quiet Zone / Pleasure Dome", a 1978 też dwie: jako Van Der Graaf "Vital", a jako PH "The Future Now". Gdy dodamy do tego jeszcze 2 solowe płyty nagrane i wydane w 1974 roku ("Silent Corner and the Empty Stage" i "In Camera") to uzbiera się nam: 10 płyt (i to bardzo dobrych, w tym kilka genialnych) w 5 lat. To ja się pytam kto jest najlepszy?
Powyższa recenzja - w nieco zmienionej formie - ukazała się wcześniej na progrock.org.pl